Extrait L’aventure géographique

Extraits du recueil L’aventure géographique

Wojciech Nowicki
Albert

Un matin de juillet de l’année dernière, écrivait en 1887 Philippe Auguste Tissié, interne en médecine, dans la clinique de notre maître le professeur Pitres, nous aperçûmes un jeune homme, pleurant et se désolant sur son lit d’hôpital. Il arrivait d’un long voyage fait à pied, il était fatigué, mais la fatigue n’était pas la cause de ses larmes. Il ne pouvait s’empêcher de partir quand le besoin l’en prenait ; alors saisi, emporté par un désir impérieux, il quittait famille, travail, habitudes et s’en allait tout à coup devant lui, marchant vite, faisant soixante-dix kilomètres à pied dans la journée, jusqu’à ce qu’enfin il fût arrêté comme vagabond et mis en prison. Voilà ce qu’écrit l’interne Tissié. Il n’y aurait rien d’étrange dans cette description de la tristesse, ni dans la compassion dont le médecin témoigne à l’égard de son patient, ni dans le compte-rendu de ses vagabondages à pied, source de souffrance aussi bien pour lui que pour sa famille, puisque c’est un homme affligé, impuissant, qui pleure sur son lit d’hôpital et auquel la compassion est due, s’il ne s’agissait pas d’un travail de recherche, d’une thèse de médecine, qui dès la première page rappelle étrangement les romans larmoyants des écrivains de second ordre du XIXe siècle. C’est peut-être bien grâce à cette qualité de style de l’interne Tissié que je me reconnais si facilement moi-même ainsi que mes semblables dans ce malade qui pleure sur son sort, pérégrinant contre son gré, poussé à travers le vaste monde non par la joie ou la raison mais par un désir aussi irrépressible que le mouvement de ce sac à l’intérieur du corps, le cœur, que j’entends parfois  : il cogne pour que je sache qu’il est toujours là et qu’il lutte pour ma vie. Dans sa thèse intitulée Les aliénés voyageurs, le docteur Tissié se montre plein de compassion à l’égard de son patient, il exprime son attachement pour lui, un attachement sans doute aussi profond et en un sens aussi intime que l’est celui du botaniste pour la nouvelle variété de plante qu’il vient de découvrir. C’est justement grâce à ce jeune médecin, semblable à un naturaliste amoureux de sa découverte, que Jean-Albert Dadas et d’autres de sa lignée ne sont pas passés inaperçus. Avec ça, Tissié console son lecteur, il me console  : ce n’est pas parce qu’on marche ou qu’on voyage beaucoup qu’on est un aliéné, car, comme il le dit  : le simple fait de partir d’un point donné et d’aller ailleurs ne constitue pas une fugue au sens propre du terme. Un commerçant, poursuit-il, voyage et il est en parfaite santé alors que le voyage d’un aliéné n’est qu’une fugue hallucinée, un aliéné agit incons-ciemment, il est dépourvu de libre arbitre ; un aliéné, je me dis, se meut dans le noir, il marche au fond d’une fosse océanique où la lumière ne pénètre pas.
Jean-Albert Dadas, l’homme qui se lamentait sur son lit d’hôpital, est né à Bordeaux le 10 mars 1860. Vingt-six ans plus tard, il se retrouvait à l’hôpital Saint-André. Tout cela est important car c’est avec Dadas que toute l’histoire commence, c’est lui le père fondateur de la lignée des fous voyageurs, c’est lui mon véritable père, mon saint patron, lui qui, depuis l’autre monde, protège ceux qui pérégrinent malgré eux, parce qu’ils ne peuvent pas faire autrement. Il veille à ce qu’il ne leur arrive aucun mal en chemin, pour qu’ils traversent sains et saufs les détroits, les gués et les frontières, pour que les tunnels ne s’écroulent pas à leur passage, pour que l’eau et la terre ne les engloutissent pas avec fracas ; il brille au-dessus d’eux comme une étoile bienveillante, lui, le gazier Dadas.
Dans la rubrique concernant l’hérédité, Tissié écrit à propos du saint patron des vagabonds  : le père d’Albert est mort à l’âge de soixante-et-un ans d’un ramollissement cérébral ; c’était un bon ouvrier gazier, très sobre et très estimé à la compagnie du gaz de Bordeaux où il avait été employé pendant trente-cinq ans. Pauvre Albert, quant à lui, écrit Tissié, à l’âge de huit ans, il tomba « tout droit » d’un arbre sur lequel il avait grimpé, il perdit connaissance, on le porta chez lui ; là, en arrivant, il vomit et garda le lit pendant six jours avec des compresses froides sur la tête. C’est plus ou moins à cette époque que des migraines très violentes le prirent, accompagnées de fièvres intermittentes qui auraient duré pendant un an. Les vomissements ou le sommeil faisaient cesser la douleur qui durait de quatre à cinq heures ; voilà ce qu’écrit Tissié au sujet d’Albert mais moi je me vois moi-même couché sous le lit, dans un berceau façonné dans un plancher en chêne par le poids de mon propre corps, mes paupières serrées le plus fermement possible, car quand j’avais mal à la tête, il me semblait que mes yeux étaient fragiles comme des bulles de savon et que le moindre mouvement pouvait les faire éclater de l’intérieur ; je me vois recroquevillé, le visage tourné contre le mur, mes mains serrant ma tête même si la douleur, une créature vivante et mal intentionnée, ne passait ni ne faiblissait pour autant mais résonnait comme des sons à l’intérieur d’une cellule spéciale, sans faire le moindre cas de moi. Cependant, si je restais ainsi, recroquevillé, immobile et coupé du monde, avec les yeux fermés, j’arrivais au bout de plusieurs heures à calmer ces pulsations. Lors de ces moments de douleur pulsatile et de temps dissout, j’étais capable de m’observer moi-même de l’extérieur, calmement, comme si ce corps replié sur lui-même et cette douleur ne faisaient pas partie de moi mais d’un autre enfant couché sur ce même sol, dans cette même pénombre.

Traduit du polonais par Agnieszka Żuk.

Wojciech Nowicki
Albert

Pewnego ranka w lipcu zeszłego roku, napisał w roku 1887 doktorant nauk medycznych Philippe Auguste Tissié, w klinice naszego mistrza profesora Pitres’a dostrzegliśmy młodego mężczyznę, który płakał strapiony na swoim łóżku. Wracał z długiej pieszej wędrówki, był zmęczony, lecz to nie zmęczenie było przyczyną jego łez. Nie mógł się powstrzymać od ruszenia w drogę. Kiedy tylko owładnęła nim taka potrzeba, pod wpływem potężnego pragnienia porzucał rodzinę, pracę, codzienne nawyki i nagle szedł przed siebie, maszerował szybko, pokonując dziennie siedemdziesiąt kilometrów, aż do chwili kiedy policja zatrzymywała go za włóczęgostwo i zamykała w areszcie. Tak pisze pan Tissié i w tym opisie smutku ani w wyrazach współczucia, w spisie pieszych wędrówek przynoszących cierpienie zarówno pacjentowi, jak jego rodzinie, nic byłoby nic dziwnego, bo przecież na szpitalnym łóżku płacze człowiek strapiony i bezradny i należy mu się współczucie, lecz chodzi tu przecież o pracę naukową, doktorat z medycyny, który już od początku jest dziwnie podobny do łzawych opowieści podrzędnych dziewiętnastowiecznych pisarzy. Może dlatego właśnie, dzięki zaletom stylu pana Tissié w tym chorym, który płacze nad własnym losem, tak łatwo dostrzegam siebie i mnie podobnych, wędrujących wbrew woli, pchanych w świat nie rozumem czy radością, ale potrzebą równie niepowstrzymaną jak ruch tego worka w środku ciała, serca, które słyszę czasem : dobija się do mnie, daje znać, że wciąż tam jest i walczy o moje życie. W swoim doktoracie zatytułowanym Les aliénés voyageurs doktor Tissié lituje się nad swoim pacjentem, wyraża swoje do niego przywiązanie, zapewne równie głębokie i w pewnym sensie równie intymne jak przywiązanie botanika, który odkrył właśnie nowy gatunek trawy. A więc to właśnie ów młody lekarz podobny zakochanemu w swym odkryciu przyrodnikowi sprawił, że Jean-Albert Dadas i wszyscy, którzy się wywodzą z jego linii, nie przeszli niezauważeni. Tissié pociesza przy tym swojego czytelnika, mnie pociesza, że nie każdy, kto wiele chodzi czy podróżuje powinien zostać uznany za obłąkanego, bo, jak pisze : sam fakt wyruszenia z określonego punktu i przemieszczanie się nie stanowi ucieczki we właściwym znaczeniu tego słowa. Handlowiec, ciągnie, może podróżować i jest zdrowy, podróż epileptyka zaś to obłąkańcza ucieczka, epileptyk bowiem pozbawiony jest wolnej woli, kieruje nim nieświadomość ; epileptyk, myślę sobie, w czerni się porusza, idzie dnem oceanicznego rowu, gdzie nie dochodzi światło.
Jean-Albert Dadas, ów łóżkowy płaczek, urodził się w Bordeaux 10 marca 1860 roku, a w szpitalu św. Andrzeja znalazł się dwadzieścia sześć lat później. Wszystko tu ważne, bo od Dadasa zaczyna się cała historia, to on jest ojcem założycielem linii wędrownych wariatów, on jest moim ojcem prawdziwym, moim patronem, on z zaświatów pilnuje, żeby tym, co wędrują, choć nie chcą, wędrują, bo muszą, nic złego się w drodze nie stało, żeby w zdrowiu przekraczali cieśniny, brody i granice, żeby podczas przeprawy nie zwaliły się na nich tunele i żeby z hukiem nie pochłonęła ich woda ani ziemia ; on świeci nad nimi jak przyjazna gwiazda, on, gazownik Dadas.
W rubryce dotyczącej dziedziczności Tissié wpisał bóstwu wędrowców co następuje : ojciec Alberta zmarł w wieku 61 lat na rozmiękczenie mózgu ; był dobrym robotnikiem pracującym przy instalacjach gazowych, bardzo wstrzemięźliwym i wysoko cenionym pracownikiem przedsiębiorstwa gazowego w Bordeaux, które zatrudniało go przez 35 lat. Zaś biedny Albert, powiada Tissié, w wieku ośmiu lat spadł prościutko z drzewa, na które się wspiął, stracił przytomność, zaniesiono go do domu ; tam wymiotował i przez sześć dni leżał w łóżku z zimnymi kompresami na czole. Mniej więcej w tym samym czasie rozpoczęły się u niego bardzo silne migreny, którym towarzyszyła przerywana, utrzymująca się przez rok gorączka. Wymioty lub sen sprawiały, że trwający cztery do pięciu godzin ból głowy ustawał ; Tissié tak o Albercie pisze, ale ja siebie widzę leżącego pod łóżkiem, w kołysce wytartej ciężarem własnego ciała w dębowej podłodze, siebie z oczami zaciśniętymi jak najmocniej, bo kiedy bolała mnie głowa, zdawało mi się, że są delikatne jak bańki mydlane, a najmniejszy ruch może je rozsadzić od środka ; widzę siebie skulonego, twarzą do ściany, obejmującego rękami głowę i choć ból, żywa i obdarzona własną, złą wolą istota, ani od tego nie mijał, ani nawet nie malał, pulsował jak dźwięki w specjalnej komorze, nie przejmując się mną wcale, to kiedy tak leżałem skulony, nieruchomy i odcięty od świata, z zamkniętymi oczami, po paru godzinach mogłem to pulsowanie uspokoić. Umiałem w tych chwilach pulsującego bólu i rozrzedzonego czasu obserwować siebie z zewnątrz, spokojnie, jakby to skulone ciało i ten ból nie do mnie należały, tylko do jakiegoś innego dziecka leżącego na tej samej podłodze, w tym samym półcieniu.

Olga Tokarczuk
Fin des voyages

Les livres de Jules Verne ont participé à ma formation, ce sont eux qui me faisaient découvrir les contrées lointaines et structuraient dans mon esprit la représentation de ce qu’est un voyage d’Occidental. Or, moi, l’adolescente qui grandissait dans l’espace clos et ennuyeux de la Pologne communiste, j’aspirais à être une Occidentale. Le voyageur vernien n’était pas n’importe qui, il semblait ne s’inquiéter nullement des dangers – en dépit du fait que les mappemondes comportaient encore de nombreuses taches blanches –, prendre la route avec hardiesse, courage, et le sentiment que le monde lui appartenait, qu’il lui était dû. En voyage, il ne changeait guère ses habitudes alimentaires ou vestimentaires – la mode de son pays prévalait –, et parler sa propre langue lui suffisait. Il pensait toujours à emporter avec lui les dernières innovations techniques et celles-ci lui sauvaient la vie à un moment donné et lui permettaient de tenir dans l’adversité. Se considérerait-il comme un homme bon et attentif à l’autre, dans les tréfonds de son âme il n’en restait pas moins convaincu de sa supériorité et de l’existence de processus historiques indiscutables qui finiraient par porter le moindre recoin du globe terrestre jusqu’au niveau d’évolution de l’Occident. Un sens de l’aventure excitant l’entraînait vers des croisées de chemins impro-bables où, pourtant, il se sentait en sécurité parce qu’il savait pouvoir trouver, jusque dans les territoires les plus perdus, des fonctionnaires appartenant à sa culture qui, le cas échéant, lui délivreraient un duplicata de son passeport égaré et partageraient avec lui les derniers commérages sur les indigènes.
Cette vision à la Jules Verne revient volontiers dans la culture populaire sous la forme d’un pastiche, dans une mouture déformée. Ainsi en est-il dans les films rapportant les équipées d’Indiana Jones où le monde n’est qu’un décor fascinant pour les aventures de ce dernier qui ne sont pas sans rappeler un jeu vidéo. Quand le héros rencontre une culture différente de la sienne, il reste lui-même, imperméable à celle-ci, comme enfermé dans une capsule étanche et concentré sur la réalisation de son but – retrouver un trésor ou découvrir un secret –, il ne noue pas de relations étroites avec les autochtones. Comment ne pas se souvenir de cette scène célèbre où Harrison Ford jouant Indiana Jones est provoqué en duel par un membre masqué de la secte des Assassins. Cela se passe au bazar où la foule s’écarte pour laisser place à l’affrontement des deux hommes, le guerrier ismaélite en tenue traditionnelle fait montre de son habileté en jonglant avec son épée, mais Indiana Jones qui est pressé sort son pistolet et tire. Fin du duel.
Le spectateur pris de court par pareille tournure des événements se met à rire spontanément, et ceci, y compris quand sa propre réaction le surprend. La désinvolture et la superbe d’Indiana l’impressionnent et tournent simultanément en ridicule toute réaction politiquement correcte.
Tout cela, en réalité, car le voyageur occidental ne considère pas le monde comme tout à fait réel. Il traverse les pays et les cultures qu’il visite pareil à une ombre éternellement pressée, sans toucher à rien, sans s’engager, enfermé dans la bulle de son sentiment de supériorité.
Le monde exotique et innocent où débarque un Indiana disparaît généralement à la fin dramatique du récit. L’effondrement est brutal, c’est comme si les raisons d’exister de cet univers disparaissaient une fois l’objectif atteint, le mystère dévoilé. Le spectateur doit voir des pyramides qui s’écroulent, des pièces souterraines qui s’effondrent, des volcans qui explosent et encore d’autres cataclysmes apocalyptiques. L’ancienne expression latine veni, vidi, vici s’impose, ce qui a été vu, ce qui est connu (utilisé) doit être décroché et donc vaincu et, ipso facto cesser d’exister.

Traduit du polonais par Maryla Laurent.

Olga Tokarczuk
Koniec podróży

Wychowałam się na książkach Juliusza Verne’a – to one pokazywały mi daleki świat i zbudowały w mojej głowie obraz tego, czym jest podróż człowieka zachodu, a do tego miana aspirowałam dorastając w zamkniętej i nudnej przestrzeni komunistycznej polski. Taki vernowski podróżnik był nie lada personą – i mimo tego, iż mapy świata miały wtedy wciąż dużo białych plam – zdawał się nie przejmować niebezpieczeństwami i ruszał w drogę śmiało, z odwagą i poczuciem, że świat jest jego własnością, że mu się należy. W podróży nie zmieniał nawyków żywieniowych, pozostawał w orbicie mody swojego kraju, wystarczał mu jego własny język. Zawsze pamiętał, by zabrać ze sobą wynalazki techniczne, które w odpowiednim momencie ratowały mu życie i pomagały przetrwać.. Nawet jeżeli uważał się za dobrego i świadomego człowieka, to i tak zawsze towarzyszyły mu gdzieś w głębi duszy przekonanie o swojej ewolucyjnej wyższości oraz pewność istnienia niekwestionowalnych procesów historycznych, które w końcu przecież doprowadzą każdy zakątek kuli ziemskiej do rozwojowego stanu zachodu. ekscytująca przygoda prowadziła go na największe bezdroża, ale i tam czuł się bezpiecznie, bo nawet w największej głuszy miał szansę spotkać urzędników ze swego własnego kręgu kulturowego, którzy w razie czego wydadzą mu duplikat zgubionego paszportu i poplotkują na tubylców.
Ten vernowski punkt widzenia w jakiejś zniekształconej i pastiszowej formie pojawia się często w popkulturze, na przykład w filmach przygodowych o Indianie Jonesie. Tutaj świat jest tylko fascynującą dekoracją dla popisów bohatera, które przypominają komputerową grę. Kiedy bohater spotyka się z inną kulturą, zawsze pozostaje sobą, jest bowiem nieprzemakalny na to, co inne, niczym szczelna kapsuła. Skupiony na realizacji swojego celu (odnalezienie skarbu, odkrycie tajemnicy) nie wchodzi w głębsze relacje z tubylcami. Pamiętamy wszyscy słynną scenę, kiedy Harrison Ford jako Indiana Jones zostaje wezwany na pojedynek przez zamaskowanego assasyna. Dzieje się to na bazarze, pośród tłumu, który rozstępuje się, by zrobić pojedynkowiczom miejsce. Gdy tradycyjnie ubrany, wojownik wywija mieczem, popisując się swoją zręcznością, Indiana Jones, któremu się spieszy, po prostu strzela do niego z pistoletu. I to jest koniec pojedynku.
Zdumiony takim obrotem sprawy widz spontanicznie zaczyna się śmiać, nawet jeżeli jest zaskoczony własną reakcją ; dezynwoltura i bezczelność Indiany Jonesa imponuje i jednocześnie ośmiesza wszelkie politycznie poprawne odruchy.
Bo w istocie rzeczy człowiek zachodu traktuje świat jako nie do końca realny. Przemyka przez odwiedzane kraje i kultury niczym spieszący się wiecznie cień, niczego nie dotykając, w nic się nie angażując, zamknięty w bańce swojego poczucia wyższości.
Niewinny egzotyczny świat, do którego trafia zachodni podróżnik taki, jak Indiana Jones, najczęściej ginie w dramatycznym zakończeniu opowieści. rozpad następuje gwałtownie, jakby racje istnienia zostały unieważnione wraz z osiągnięciem celu i odkryciem tajemnicy. Widz musi ujrzeć walące się piramidy, zapadające się podziemne komnaty, wybuchy wulkanów i inne apokaliptyczne kataklizmy. Obowiązuje tutaj stara rzymska zasada – veni, vidi, vici. zobaczone i doświadczone (wykorzystane) zostaje odhaczone, czyli pokonane, a tym samym przestaje istnieć.

Mauro Covacich
Trieste, aventure géographique de la langue

Ce soir-là, à table, sa seule faute a été de se voir attribuer la place en face de moi et d’avoir relancé la conversation, après quelques brefs commentaires sur les lectures, avec une phrase de politesse  : Alors, vous revenez souvent dans la ville de Svevo ?
Oui, oui, bien sûr. Cependant, voyez-vous, Professeur, à propos de Svevo, ce n’est pas un hasard si le premier à avoir mis l’accent sur la question du dialecte, c’est vous, un Sud-africain blanc, fils de Boers, vous qui, en famille, parliez l’afrikaans, la langue des colons, la minorité hostile, vous qui avez appris l’anglais en dehors de la maison, qui avez étudié la langue du Commonwealth, la langue de la Reine, et l’avez affinée dans votre écriture élégante, mais en l’utilisant de fait, depuis le premier jour d’école jusqu’au moment où vous taperez votre dernier mot, comme si c’était une langue étrangère. Parce que vous êtes un étranger chez vous, et l’anglais, même si vous le connaissez mieux que quiconque, est là à vous le rappeler chaque minute que Dieu fait. Même quand vous travaillez à un récit de pure fiction, vous ne pouvez rien faire contre la petite voix qui arrive de la périphérie la plus éloignée du cerveau uniquement pour vous dire que la langue est pouvoir et que vous êtes en train d’utiliser la langue des puissants – pas « votre » afrikaans d’Afrikaner, ni même le bantou ou le zoulou –, vous êtes en train d’utiliser la langue des dominateurs. Vous ne pouvez pas laisser cette petite voix de côté, simplement parce que vous détestez les dominateurs – vous vous êtes battu contre l’apartheid – et donc vous vous détestez aussi, et pas un peu.
Vous êtes le premier à dire, au sujet de Svevo  : « Nous devrions nous demander s’il y a des vérités triestines qu’il n’est jamais arrivé à coucher sur la page italienne ». Bah, il est évident que vous avez déjà la réponse, donnée par Zeno lui-même  : « … C’est à chaque mot toscan que nous mentons. Si vous (le psychanalyste) saviez comment nous racontons avec prédilection toutes les choses pour lesquelles nous avons une phrase toute prête et comment nous évitons celles qui nous obligeraient à recourir au dictionnaire ». Le fait est, comme vous le savez bien pour l’avoir éprouvé mieux que n’importe qui dans votre chair, que la vérité de l’écriture s’affirme précisément grâce à ce camouflage, dans ce camouflage, dans cette ignorance. C’est justement vous qui le dites  : « On écrit parce qu’on ne sait pas ce qu’on veut dire. C’est l’écriture qui nous révèle ce qu’on voulait dire, voire, parfois même, c’est elle qui construit ce qu’on veut ou qu’on voulait dire. L’écriture montre ou crée ce qui était notre désir un instant avant ». Sauf que vous ne soulignez pas, je pense par pure modestie, la condition particulière que vous avez en commun avec Svevo, ce, si vous me permettez, défaut de fabrication qui rend plus visible dans votre écriture le passage de l’obscurité à la lumière, le processus de révélation de ce qui atteint la page en laissant voir en transparence les profondeurs marines d’où cela a émergé. Vous, Svevo et même tous les écrivains les plus petits qui, comme vous, en inscrivant simplement des mots dans un fichier Word, manifestent leur extranéité, leur altérité, par rapport à la langue dans laquelle ils ont trouvé leur chez eux, et bien vous tous, nous tous, grands et petits, appartenons à ce que, dans les années soixante-dix, deux fous français ont appelé littérature mineure.
Coetzee qui, jusqu’à présent, a seulement opiné de la tête et brisé quelques gressins, commence à lancer de légers SOS du coin de l’œil, mais sa compagne est trop bien élevée pour m’interrompre, la traductrice esquisse un sourire impartial en pensant peut-être que ce serait indélicat de s’immiscer, et Elisabetta, qui ne m’a jamais vu aussi enflammé, semble vraiment curieuse de voir comment je me sortirai d’un tel guêpier – traiter un Prix Nobel de mineur ? – de sorte que je peux continuer sans frein.

Traduit de l’italien par Sandrine Détienne.

Mauro Covacich
Trieste, avventura geografica della lingua

Quella sera, a tavola, ha avuto l’unica colpa di essere assegnato al posto di fronte al mio e di aver rilanciato il dialogo, dopo alcuni brevi commenti sulle letture, con una frase di cortesia : Allora, lei torna spesso nella città di Svevo ?
Sì, sì, certo. Però, vede maestro, a proposito di Svevo, non è un caso se il primo ad aver posto l’accento sulla questione del dialetto è stato lei, un sudafricano bianco, figlio di boeri, lei che in famiglia parlava l’afrikaans, la lingua dei coloni, la minoranza ostile, lei che ha appreso l’inglese fuori di casa, che ha studiato la lingua del Commonwealth, la lingua della Regina, e l’ha affinata nella sua scrittura elegante, ma usandola di fatto, dal primo giorno di scuola all’attimo in cui digiterà la sua ultima parola, come fosse una lingua straniera. Perché lei è uno straniero a casa sua, e l’inglese, che pure conosce meglio di ogni altro, è lì a ricordarglielo tutti i santi minuti. Anche mentre lavora a un racconto di totale fantasia, lei non può fare a meno di considerare la vocina che arriva dalla periferia più remota della mente solo per dirle che la lingua è potere e che lei sta usando la lingua dei potenti – non il “suo” afrikaans di afrikaner, ma nemmeno il bantu o lo zulu –, lei sta usando la lingua dei dominatori. Non può trascurare la vocina, semplicemente perché odia i dominatori – si è battuto contro l’apartheid – e quindi odia, non poco, anche se stesso.
Lei è il primo a dire, riguardo a Svevo : “Dovremmo chiederci se ci sono delle verità triestine che non è mai riuscito a mettere giù sulla pagina italiana”. Be’, è evidente che possiede già la risposta, per ammissione dello stesso Zeno : “Con ogni nostra parola toscana noi mentiamo. Se egli (lo psicoanalista) sapesse come raccontiamo con predilezione tutte le cose per le quali abbiamo pronta la frase e come evitiamo quelle che ci obbligherebbero di ricorrere al vocabolario”. Il fatto è che, come lei ben sa per averlo provato meglio di ogni altro sulla sua pelle, la verità della scrittura si afferma proprio grazie a questo occultamento, in questo occultamento, in questa ignoranza. Lo dice proprio lei : “Scrivi perché non sai cosa vuoi dire. E’ la scrittura a rivelarti quello che volevi dire, anzi a volte è lei che costruisce quello che vuoi o che volevi dire. La scrittura mostra o crea quello che era il nostro desiderio un momento prima”. Solo che lei non sottolinea, credo per autentica modestia, la particolare condizione che la accomuna a Svevo, il, se mi permette, difetto di fabbrica che rende più visibile nella vostra scrittura il passaggio dal buio alla luce, il processo rivelativo di ciò che raggiunge la pagina lasciando vedere in trasparenza le profondità marine da cui è emerso. Lei, Svevo e pure tutti i più piccoli scrittori che come voi, semplicemente componendo parole su un file di Word, testimoniano la propria estraneità, la propria alterità, dalla lingua in cui hanno trovato casa, ebbene tutti voi, tutti noi, grandi e piccoli, apparteniamo a quella che negli anni settanta due pazzi francesi hanno chiamato letteratura minore.
Coetzee, che finora ha solo annuito e spezzato grissini, sta cominciando a lanciare deboli sos con la coda dell’occhio, ma la compagna è troppo educata per interrompermi, la traduttrice accenna un sorriso equanime forse pensando che sia irriguardoso inserirsi, ed Elisabetta, che non mi ha mai visto così infervorato, sembra davvero curiosa di vedere come uscirò da un simile ginepraio – dare del minore a un premio nobel ? – sicché posso continuare senza freno.